Spirala w dół - nałogi dietetyczne

         

 

Zrozumienie mechanizmu spirali narastającego rozchwiania równowagi metabolicznej jest kluczowe dla Twojej figury i kondycji odchudzania. Trzeba to wiedzieć, ale nie powierzchownie, tak, jak uczymy się definicji na egzamin i 5 minut po egzaminie nic nie pamiętamy. Musimy to wiedzieć tak bardzo, jak znamy swoje imię, jak wiemy, gdzie mamy głowę, a gdzie rękę. Musimy to zrozumieć organicznie, całą sobą. A potem wystarczy sobie to uświadomić i zobaczyć oczyma wyobraźni kilka razy dziennie, w różnych sytuacjach. Zajmie to za każdym razem zaledwie ułamek sekundy. I tyle. Reszta to będą skutki uboczne. Cudowne skutki uboczne.

          Nie traktuję Cię jak mojego Klienta, Pacjenta, Osoby otyłej, Osoby o psychice otyłego. Traktuję Cię jak pełnowartościowego CZŁOWIEKA, bo przecież nim jesteś. To nie jest artykuł tłumaczący, że nadwaga jest wynikiem problemów życiowych i że trzeba najpierw zrobić porządek z tymi problemami, a nadwaga zniknie. To nie jest zachęta do gruntownej psychoterapii, autoanalizy, autohipnozy, przeprogramowania neurolingwistycznego. Też nie jest to publikacja medyczna, która wytłumaczy, ile i dlaczego należy czy nie należy spożywać tłuszczu w przypadku nadciśnienia.

         To nie jest instrukcja katorżniczych ćwiczeń fizycznych, albo po prostu ćwiczeń odchudzających, na które nie jesteś gotowa/y. To jest prosty poradnik mówiący o tym, że można wyjść ze spirali rozchwianego metabolizmu i rosnącej nadwagi, że wpływu jedzenia na nasz mózg możemy użyć na naszą korzyść i że łatwo się przeprogramować by schudnąć. A jak wejść na spiralę prowadzącą w górę? Jak dojść do równowagi między tym, co krąży w Twojej krwi, tym, jakie to przesyła sygnały do Twojego mózgu a tym, co z tymi sygnałami robisz? I w efekcie co robisz ze swoim ciałem? Odkryłam ten mechanizm. Jest on subtelny. Dla Ciebie będzie pewnie miał kilka innych niuansów niż dla mnie, czy dla Twojej koleżanki, ale to są szczegóły. Podstawy są te same i w dodatku są proste. Nie musisz być lekarzem, naukowcem ani psychologiem, żeby je zrozumieć. Właściwie to zastanawia mnie, dlaczego nie jest to przedmiotem nauczania w późniejszych klasach szkoły podstawowej, takie to proste. Ale po kolei.

          Zacznijmy od tego, na czym polega dyskomfort w przypadku rozchwianej równowagi między substancjami krążącymi w Twojej krwi i tym jak one na Ciebie wpływają, a Twoimi oczekiwaniami wobec samej siebie. Należy zrozumieć, ale NAPRAWDĘ ZROZUMIEĆ, pojąć do szpiku kości, jak pewne mechanizmy działają, co spowodowało, że znaleźliśmy się na SPIRALI W DÓŁ. Musimy wyeliminować przyczyny(ę) tycia, zanim rozpoczniemy proces odchudzania. I to jest możliwe.

         Wyobraź sobie taką scenkę: siedzę w restauracji na babskiej kolacji z koleżankami. Przy stoliku obok widzę szczupłą dziewczynę. Chyba wcale nie jest ode mnie młodsza. Je powoli. Jedzenie ewidentnie jej nie obchodzi. A ja jem szybko, jakby ktoś miał mi zaraz wszystko zabrać. I już myślę o tym, że moja porcja nie jest taka duża, jak bym chciała, że zaraz się skończy, a moje ciało i głowa będą chciały jeszcze, ja będę chciała jeszcze. A przy ludziach nie wypada się napychać... (szczególnie frytek mogłoby być więcej...). I to moje myślenie razem z moim łapczywym jedzeniem, razem z tą bezczelną laską, co to nie dba o talerz, powodują, że czuję się gorsza, słaba, kiepska, innej kategorii. Ona to laska, ja to baba. Ona to człowiek wolny. Zajmują ją ważniejsze rzeczy niż fizjologia. Flirtuje z tym facetem, poprawia sobie włosy, zakłada nogę na nogę (ma tak szczupłe nogi, że jedna na drugiej leży płasko).

         A ja żyję w świecie fizjologii. Obżeram się, bo nie mogę przestać. Nie założę nogi na nogę, bo ta górna będzie mi idiotycznie sterczeć w bok. Jak się objem jeszcze bardziej (a tak będzie), to będę miała wzdęty brzuch i będę się czuła jeszcze gorsza i grubsza niż jestem teraz. Potem czeka mnie wizyta w toalecie, dość nieprzyjemna, bo organizm oczywiście nie radzi sobie z takimi ilościami. Wszystko to wiem. Ale teraz i tak MUSZĘ jeść to, co przede mną na talerzu. Nawet nie wiem, czy to jeszcze jest przyjemność dla podniebienia, czy dla przełyku. Jakaś tam przyjemność jest, ale w tym zapamiętaniu już nawet nie zwracam na nią uwagi. I ten ciężar w żołądku i w jelitach, też nieprzyjemny, ale teraz jestem zbyt zatracona, aby go zauważyć. Od tego wszystkiego aż się spociłam i zasapałam. Przez to jeszcze bardziej czuję, że rządzi mną fizjologia. I czuję się jeszcze gorzej. I mam wyrzuty sumienia.

         A ta laska cały czas taka spokojna, ciągle ma jeszcze pełen talerz. I na pewno się nie spociła ani nie zasapała. Nienawidzę jej. Zazdroszczę jej. O, nawet na chwilę odsunęła talerz na drugi koniec stołu, żeby temu facetowi coś napisać na serwetce. Odsunąć taką przyjemność od siebie? Głupia. Ten kawałek kurczaka w jej sałatce wygląda ubogo, ale pewnie byłby całkiem smaczny. Na pewno nie tak smaczny jak mój kotlet w panierce (panierkę pamiętam jeszcze z dzieciństwa, mama zawsze tak robiła), no ale ten już się skończył. Był zdecydowanie za mały. Mama dawała w domu większe, albo dwa. No, nareszcie deser......... Opis obłędu? Przesada? Zbyt realistyczne? Nałóg? Powinnam się leczyć? Mnie to nie dotyczy? Nie do tego stopnia? Pewnie na wszystkie te pytania odpowiedź mniej lub bardziej brzmi – tak. To JEST przerysowany obrazek.

         Ale szczerze, z ręką na sercu (zakładając, że skoro to czytasz, to MASZ jakiś problem z jedzeniem), nie widzisz choćby jakichś elementów czasami pojawiających się u Ciebie? Nie tak często? Na chwilę? (I ta chwila na przykład kosztuje 300 pustych kalorii.) Do jakiegoś stopnia? Tak jakby COŚ Tobą rządziło. Nie jesteś Panią czy Panem swoich wyborów.

         Przez 20 lat próbowałam prawie wszystkich możliwych diet, suplementów, porad. Czasem działało, czasem nie, ale zawsze potem tyłam z powrotem. W końcu postanowiłam temat zgłębić.  COŚ każe Ci wkładać ten kolejny kęs do ust. Nie chcesz, ale musisz. COŚ Tobą rządzi... Co to jest to COŚ? Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w Polsce publikacje, skończyłam studia podyplomowe z psychodietetyki i w końcu szczerze spojrzałam na siebie z boku. Obserwowałam siebie przez wiele miesięcy, a właściwie to kilka lat. I doszłam do wniosku, że praktycznie w każdej diecie jest ziarnko prawdy. Ale nie działają, bo są jednostronne. Jedni każą jeść tylko kapustę, inni tylko mięso i nabiał, jeszcze inni twierdzą, że bez psychoterapii nie ma szans, albo wymagają przyznania się do bycia jedzenioholikiem. Ktoś każe wyeliminować cukier, bo insulina, a inny przestawić się tylko na jedzenie eko z masą kiełków, I tak dalej. Wspaniale, że każdy z nich ma trochę racji i od każdego można się wiele nauczyć. Ale człowiek to złożony mechanizm i same kiełki (jakkolwiek super) czy dieta nisko węglowodanowa nie pomogą nam opanować się przed sięgnięciem po pączka w dniu chandry albo PMSa1. Gdyby to było takie proste, to każdy by już miał to załatwione. Ok, dosyć o tym, czym to COŚ nie jest. Teraz czym to COŚ jest. To, co nas pcha do niepohamowanego jedzenia, od którego tyjemy, to stan rozchwiania metabolicznego.